Cenię wiersze Jerzego Plutowicza od pierwszego z nimi spotkania, od pierwszych czytań. I mają one dla mnie moc nieskażoną: czystą - jakby pierwotną i zarazem magiczną - siłę obrazów, które przychodzą do nas w porach cichego przejścia, o poranku albo o zmierzchu, przy witaniu i pożegnaniu. W tajnych i intymnych obrzędach, w objawieniach niepowtarzalnych i ulotnych. Więc tym bardziej dojmujących, tym bardziej bolesnych niczym owa łza starodawna, która przed wiekami sprawiała, że skrzypce muzyków tamtych epok zanosiły się od łkania, kojąc i jednocześnie raniąc nasze serca.