,,Od dziesięciu mniej więcej lat Pani Zo. ma swojego Gołębia. Choć może raczej to Goląb ją ma. Ktoregoś dnia przysiadł na zewnętrznym, blaszanm parapecie jej położonego na dziesiątym piętrze mieszkania. Nazajutrz Gołąb pojawił się o tej samej porze, a otem owtarzał o sie to dzień w dzień. Kiedy opowiadała o tym Mi., ta wyraziła przypuszczenie, że to może nie zwykły gołąb - ptak, lecz dusza męża Pani Zo. Byli małżeństwem idealnym. Ukończyli te same studia, pracowali razem w tym samym zawodzie, razem wykonywali wiele prac i je wystawiali, czytali te same książki, słuchali tej samej muzyki, tańczyli wyłącznie ze sobą. Znajomi i przyjaciele zwykle ich imiona wymieniali razem, jakby chodziło o tę samą istotę. Gdy He., mąż Pani Zo., po krotkiej i dramatycznej chorobie zmarł przedwcześnie tego samego dnia co mąż Mi., kobiety zbliżyły się do siebie. Wspólnie spędzily pierwsze samotne Boże Narodzenie, a potem obchodziły kolejne rocznice śmierci mężów. Zaczęły się coraz częściej spotykać bez okazji. Aby uporać się z rozpaczą i załobą, Mi, pisała książki, zaś Zo. tworzyła cykle grafik, które nazwała Medytacjami. Głównym motywem pierwszego cyklu były kolumny. Wyrastające prosto z ziemi do nieba, ale gdzieś po drodze albo do gory potrzaskane. Pozbawione kapitelu lub fundamentu. Czarne kreski odcinały się boleśnie do okrutnego, białego tła. Cykl drugi zawierał różne warianty czarnych abstrakcyjnych kresek na niebieskim tle. Milczenie zakrzepłej czerni na nieludziej bieli ustąpiło wpogodzonemu błękitowi. Przy trzecim cyklu Mi. przestała się już bać o Zo. Eksplodował on gwałtowną purpurą zderzoną z nasconą czernią. Ogniste płomienie pochłaniały i triumfowały nad martwotą. Gołąb przyfrunął na parapet właśnie wtedy. Wszyscy znajomi namawiali Zo. żeby mu nadała jakieś imię, w końcu to długoletni znajomy. Ona jednak stanowczo odmawiała:
- Wiem na pewno, że ten gołąb, to Gołąb. I on to wie.
W mówieniu nie widać różicy między malymi a wielkimi literami. Ale Mi. Ją słyszała i rozumiała.'